„Niech nam wybaczą ci ludzie”. O dylematach etycznych polskiego terroryzmu

12 godzin temu

Okres rewolucji 1905 roku naznaczony został przez niespotykaną dotąd na ziemiach polskich falę politycznego terroryzmu. Szczególnie krwawą wojnę wypowiedziała wówczas rosyjskiemu zaborcy działająca w podziemiu Polska Partia Socjalistyczna. Jak wyliczył historyk Jerzy Pająk, w latach 1904–1911 organizacje bojowe PPS przeprowadziły przynajmniej 1168 zamachów na przedstawicieli władz carskich. Doliczyć do tego trzeba jeszcze prawie pół tysiąca ataków wymierzonych w szpicli i prowokatorów, wykorzystywanych przez zaborcę w walce z rewolucyjnym podziemiem.

PPS otwarcie przyznawała, iż podejmowane przez nią działania mają charakter aktów terroru. Na łamach partyjnej prasy regularnie publikowano tzw. kronikę terrorystyczną, gdzie skrupulatnie opisywano przebieg poszczególnych akcji, a także objaśniano, kto i z jakiego powodu został zamordowany.

Poczucie konieczności stosowania takich form walki dojrzało w PPS w następstwie rewolucyjnych wydarzeń przełomu 1904 i 1905 roku. Ataki terrorystyczne miały osłabiać morale Rosjan i stanowić odwet za represje stosowane przez zaborcę. Przemawiała za nimi dramatyczna dysproporcja sił, bo przecież licząca ledwie kilka tysięcy osób podziemna organizacja stawała naprzeciw setkom tysięcy stacjonujących w Polsce żołnierzy rosyjskich. Na dodatek wcześniejsze wystąpienia uliczne dowiodły, iż niezorganizowana grupa demonstrantów nie może stawić skutecznego oporu dobrze uzbrojonym i wyszkolonym oddziałom wojska i policji.

Inspiracją przy wyborze drogi terroru były działania rewolucjonistów rosyjskich. Szczególnie duże wrażenie zrobił udany zamach na carskiego ministra spraw wewnętrznych Wiaczesława von Plehwe, przeprowadzony w Petersburgu w lipcu 1904 roku.

„Miara cierpliwości przebrała się. Okrucieństwa rządu doprowadziły masę ludową do tego, iż sam widok policjanta wywołuje żądzę zabicia go” – głosiła odezwa Wydziału Spiskowo-Bojowego PPS z marca 1905 roku. Rewolucyjny terror nie miał mieć jednak charakteru ślepej zemsty, wymierzonej w przypadkowe osoby. Uznano, iż należy go stosować w wyjątkowych przypadkach i wyłącznie przeciwko konkretnym jednostkom.

W kwietniu tamtego roku na łamach „Gazety Ludowej” PPS zapowiadała, iż będzie karać śmiercią „zbirów carskich, którzy dopuszczali się lub dopuszczać się będą nad naszym narodem zbrodni przekraczających zwykłą miarę przemocy rządowej”, a także „zdrajców sprawy rewolucyjnej, którzy za judaszowe pieniądze żandarmskie wydają swoich towarzyszy na łup wrogowi”.

Precyzja w doborze celów ataku widoczna była przy organizacji poszczególnych zamachów. Za przykład niech posłuży historia z Pułtuska, gdzie latem 1906 roku grupa bojowców rzuciła pomysł ukrycia materiałów wybuchowych na mogile jednego z poległych rewolucjonistów. Ładunek miał zostać zdetonowany w momencie, gdy patrol policyjny podjąłby próbę usunięcia przyniesionego na grób wieńca. Gdy pomysł przedstawiono miejscowemu kierownikowi partii Wincentemu Jastrzębskiemu, ten natychmiast zabronił jego realizacji, nie chcąc, by ofiarami zamachu stali się przypadkowi funkcjonariusze.

W lipcu 1906 roku PPS wydała wyrok na Jana Swiridenkę, jednego z policjantów z Lubartowa. Do wykonania zamachu wyznaczono Hipolita Kopisia, stolarza z Parczewa. Nim udało mu się odszukać cel, na lubartowskim rynku próbowała go zatrzymać grupa policjantów. Kopiś zastrzelił dwóch z nich, po czym ukrył się w wychodzącym z kościoła tłumie. Następnie udał się wprost na komendę i gdy upewnił się, który z obecnych tam policjantów jest poszukiwanym przez niego Swiridenką, zabił go kilkoma strzałami z brauninga.

Ścigany i otoczony przez rosyjskich żołnierzy, Kopiś poddał się i oddał im broń. „Otrzymałem rozkaz usunięcia Swiridenki i dwaj strażnicy chcieli mi w tym przeszkodzić, byłem zmuszony ich zabić” – tłumaczył potem przed sądem – „Do naczelnika straży ziemskiej i innych osób nie strzelałem, bom miał do wykonania ścisły rozkaz, a życiem innych ludzi sam rozporządzać nie mogłem, nie wiedząc czy są szkodliwi, czy nie”.

Gdy w sierpniu 1906 roku PPS zorganizowała swą chyba najbardziej spektakularną akcję, tzw. krwawą środę, w wydanym później oświadczeniu podkreślała, iż ofiarami skoordynowanej serii kilkudziesięciu zamachów „padły tylko jednostki znane jako szkodliwe. Innych nie dotykano”.

Kwestia organizacji zamachów od początku budziła jednak kontrowersje i obawy wewnątrz PPS. Jak w czerwcu 1905 roku ostrzegał jeden z uczestników narady partyjnej, „terroryści lubią wychodzić poza ramy. Powodzenie zachęca ich do dalszej akcji. Z początku ograniczają się do tego, co im organizacja poleca, potem na własną rękę zabijają ludzi, którzy nie tak bardzo zawinili”.

Szczególnie drażliwa była kwestia przypadkowych ofiar zamachów, zwyczajnych przechodniów, których dosięgnąć by mogła zabłąkana kula albo pole rażenia ładunku wybuchowego. Cywile narażeni byli też na przemoc ze strony funkcjonariuszy carskich, którzy podczas starć z rewolucjonistami często atakowali na oślep, raniąc i zabijając postronne osoby. Wzmiankowana wyżej PPS-owska odezwa z marca 1905 roku przekonywała, iż w boju z zaborcą trudno będzie zapobiec tego rodzaju tragediom: „Żal nam, iż ucierpieli ludzie niewinni, ale uniknąć tego nie można w walce prowadzonej w takich warunkach i w takiej formie, gdzie napadający nie mniej jest narażony od wroga. Ze względu na cel tej strasznej walki, niech nam wybaczą ci ludzie, niech cierpienia ich staną się ofiarą na ołtarzu wolności, jak cierpienia tych, którzy niszcząc złą gadzinę, sami przy tym padają”.

Socjaliści usiłowali usprawiedliwiać przyjęte formy walki, tymczasem ze strony ich politycznych przeciwników padały głosy krytyki i potępienia. Konserwatywne pismo „Czas” z oburzeniem pisało, iż „giną dziesiątkami spokojni obywatele, których jedyną winą jest to, iż znaleźli się na drodze, którą uciekła szczęśliwie postać z dymiącym brauningiem i iż swą piersią przeszkodzili kulom żołnierskim przeszywać powietrze w próżnej pogoni za napastnikiem. Bomby, wymierzane w jednego policjanta, zabierają z nim razem po kilku przechodniów. Zbyt okrutnym było jarzmo i zbyt srogą represja, aby pojęcia etyczne mogły wyzwolić się spod ucisku politycznego i wskazać, iż to, co się dzieje, jest nie czynem politycznym, ale morderstwem”.

W endeckiej prasie wyczytać można było, iż „podobnie jak w mafii, widzimy w organizacjach socjalistycznych skoordynowanie działalności politycznej z działalnością kryminalną morderców. Ta mafia polska jest wszakże w obecnych naszych stosunkach szkodliwszą i niebezpieczniejszą niż jej pierwowzór włoski. Agitacja socjalistyczna nie tylko wyzwoliła instynkty zbrodnicze szumowin proletariatu, ale je otoczyła swoją opieką, opromieniła aureolą walki rewolucyjnej”. Według Romana Dmowskiego, bojowcy PPS byli po prostu „szajką bandytów gorszych od zwykłych, bo szerzących bezcelowe zniszczenie”, złożoną z „robotników bez pracy, nożowców, zwyczajnych złodziei, Żydów, histeryków i najzwyczajniejszych wariatów”.

To, co w oczach prawicy było bandyterką, zbrodnią i szaleństwem, w oczach rewolucjonistów było „formą systematycznego i stałego dezorganizowania systemu urzędniczo-policyjnego”. PPS przekonywała, iż próbuje w swych działaniach unikać niewinnych ofiar, za to rząd carski w poczuciu własnej bezsilności mści się na bezbronnych, rozmyślnie strzelając choćby do dzieci i staruszek.

I rzeczywiście, wiele zamachów nie doszło do skutku właśnie z uwagi na to, iż bojowcy obawiali się potencjalnych strat wśród ludności cywilnej. Na przykład jesienią 1907 roku na celowniku PPS znalazł się gubernator Nikołaj Kaznakow, znany z brutalności i bezwzględności wobec polskiego podziemia. Na miejsce zamachu bombowego wybrano Park Helenowski w Łodzi. Gubernator miał bowiem gościć na odbywającym się tam festynie. W ostatniej chwili zamach odwołano. Jak wspominał bojowiec Józef Szynkielewski, „nie dało się przewidzieć, iż właśnie tego dnia ściągnie do Helenowa tak wielu ludzi. Pod estradą panował tłok, kręciło się mnóstwo dzieci. Nikt chyba nie chciałby wziąć ich śmierci na swoje sumienie”.

Rozterki ogarniały sumienia terrorystów także wtedy, gdy chodziło o rodziny carskich funkcjonariuszy. Zamach na generała Andrieja Markgrafskiego próbowano zorganizować tak, by nie ucierpiała podróżująca z nim żona i dzieci. Zdecydowano się więc użyć nie bomb, ale broni palnej. Do zamachu doszło 2 sierpnia 1906 roku w Otwocku. Mimo podjętych przez bojowców starań w ataku zginął nie tylko generał, ale także jego siedmioletni syn. Być może właśnie pod wpływem tego tragicznego zdarzenia kierujący akcją Tomasz Arciszewski tak mocno zaangażował się potem w pracę na rzecz nieletnich. W okresie II RP przez prawie dwie dekady kierował Robotniczym Towarzystwem Przyjaciół Dzieci, które zajmowało się opieką nad sierotami, tworzeniem placówek wychowawczych, dożywianiem i organizacją kolonii.

Wśród dramatycznych epizodów rewolucji znajduje się także samobójczy zamach bombowy przeprowadzony w maju 1905 roku przez 23-letniego inżyniera Tadeusza Dzierzbickiego. Zdarzenie to stanowi ewenement w działalności PPS-owskiego podziemia, które nigdy nie planowało tego rodzaju ataków. Była to spontaniczna decyzja samego zamachowca, popchniętego być może do tego czynu przez przeżytą niedawno osobistą tragedię – jego młodszy brat zginął bowiem od kozackiej kuli na demonstracji w styczniu 1905 roku.

Kilka miesięcy później Dzierzbicki wziął udział w przygotowaniach do zamachu na gubernatora Konstantina Maksimowicza. Carska policja próbowała go ująć, gdy 19 maja czekał z bombą w ręku na werandzie cukierni przy ul. Miodowej w Warszawie. Otoczony Dzierzbicki zdecydował się na desperacki krok i zdetonował ładunek wybuchowy. Zginął, zabijając wraz z sobą trzech funkcjonariuszy. Kilkanaście postronnych osób zostało rannych. Być może ofiar byłoby więcej, ale tuż przed detonacją zamachowiec zdołał jeszcze krzyknąć do przechodniów: „Ratujcie się!”.

Podobnie jak wiele innych akcji terrorystycznych, także i ta z udziałem Dzierzbickiego nie poszła więc zgodnie z planem, choć warto dodać, iż gubernator Maksimowicz na wieść o zamachu w panice opuścił Warszawę i schronił się w twierdzy Zegrze. choćby nieudane ataki potrafiły budzić popłoch w carskim aparacie represji.

W polskim podziemiu zdawano sobie jednak sprawę z ograniczonych efektów, jakie przynieść może działalność terrorystyczna. „Dla nas zupełnie oczywistym jest, iż terror sam przez się rządu nie obali” – przyznawał PPS-owski „Robotnik” w czerwcu 1905 roku – „Nie wierzymy też, aby choćby cały szereg zamachów zdołał zmusić rząd do daleko idących ustępstw. Nasze zamachy mają jeden cel: odeprzeć natychmiast bezecne gwałty siepaczy carskich tak, by wiedzieli, iż ich czyny im nie ujdą bezkarnie”.

Mimo szeregu ofiar zarówno pośród bojowców, jak i niewinnych obywateli, PPS kontynuowała taktykę terroru, dostrzegając płynące z niej korzyści. Jak zauważała „Gazeta Ludowa”, widok przykładnie ukaranego zbrodniarza sprawiał choćby, iż ludzie „chętniej się garną do ruchu rewolucyjnego”.

Jedną z takich zwerbowanych podczas rewolucji osób była Faustyna Morzycka, działaczka oświatowa, która zgłosiła się do partyjnej bojówki, nie zważając na ostrzeżenia współtowarzyszy, iż to „nie dla jej delikatnych rąk i nerwów robota”. 10 października 1909 roku wzięła udział w zamachu na generała Lwa Uthoffa na ul. Świętokrzyskiej w Warszawie. Eksplozja rzuconej z balkonu bomby nie tylko uszkodziła samochód carskiego dygnitarza, ale zabiła też dwóch przechodniów i raniła kilkunastu.

Morzyckiej udało się zbiec, ale udział w zamachu wywołał u niej załamanie nerwowe. Nie była w stanie poradzić sobie z poczuciem winy i ze świadomością, iż zginęły niewinne osoby. 25 maja 1910 roku wybrała jedyne rozwiązanie, które uznała za honorowe. Popełniła samobójstwo, zażywając cyjanek potasu.

Trauma przelanej krwi dręczyła z pewnością nie tylko Morzycką, ale i innych bojowców. Względy propagandowe, warunkowane koniecznością dalszej walki przeciwko carskiemu reżimowi, nie pozwalały jednak na to, by tymi moralnymi wątpliwościami dzielić się publicznie.

Nawet po upadku fali rewolucyjnej, gdy rozbity prześladowaniami ruch zaprzestał organizowania dalszych zamachów, PPS konsekwentnie przekonywała, iż po prostu „starała się spełnić swój obowiązek mścicielki ludu pracującego”. Kilkuletnia fala terroru miała bowiem zostać zapisana w annałach historii jako zaszczytny epizod walki o niepodległość i wyzwolenie społeczne.

Tak potraktowała ją też oficjalna propaganda II Rzeczypospolitej, masowo odznaczając poległych w walce, zamordowanych przez zaborcę oraz żyjących jeszcze bojowców z PPS. I trudno się temu dziwić, o ile pamięta się, iż dawni terroryści znaleźli się po odzyskaniu suwerenności na najwyższych stanowiskach państwowych. Jak z perspektywy dwóch dziesięcioleci pisał związany z ruchem socjalistycznym historyk Jan Krzesławski, „krew Markgrafskich i innych katów i wrogów naszej Ojczyzny” była „dobrym siewem pod niepodległą Polskę”.

Idź do oryginalnego materiału