Paryski nie-co-dziennik
To była pełnia lata, a on był w pełni władz umysłowych. Samobójczą śmierć dobrze przemyślał. Pożyczył pistolet pod pretekstem polowania na padlinożerne kruki i na „wielkiej równinie” postrzelił się w pierś. Jak Syn Boży trzykrotnie upadał i powstawał, zanim o własnych siłach dowlókł się do oberży, w której po dwóch dniach umarł.
Trumnę z ciałem udekorowano słonecznikami oraz daliami i w obecności kilku osób pogrzebano na cmentarzu podparyskiego Auvers-sur-Oise. 7 sierpnia 1890 roku w lokalnym dzienniku L’Echo Pontoisien ukazała się krótka informacja: Człowiek zwany van Goghiem, lat 37, obywatel holenderski, artysta malarz będący przejazdem w Auvers, strzelił do siebie z pistoletu na okolicznych polach, ranny wrócił do pokoju, gdzie nazajutrz zmarł.
A 135 lat później ukazała się taka oto informacja: Zanurz się w świecie van Gogha w paryskim Atelier Świateł. Ta cyfrowa wyprawa przekształca malarza pociągnięcia pędzlem w zapierającą dech podróż. Barwy, tekstury, nastroje. Arcydzieła sztuki ożywają w rytmie poruszającej ścieżki dźwiękowej. Odkryj ten proces twórczy i niezwykłe życie w sposób, którego nie oferują tradycyjne muzea.
Więc się zanurzyłem w immersyjnym świecie męczennika sztuki, któremu jako samobójcy odmówiono krzyża na grobie. A był on synem pastora, świeckim kaznodzieją, misjonarzem katechistą. Na jego kamiennym nagrobku jest tylko napis: Ici repose Vincent van Gogh, 1853 – 1890. Mistyczny sposób traktowania świata jest wyraźnie obecny w jego dziełach. Za mistrza prawdziwej sztuki uważał Chrystusa, którego nazywał artystą największym; artystą w sensie dosłownym, który pracował w żywym ciele, gardząc marmurem, gliną, kolorem, który nie tworzył ani rzeźb, ani obrazów, ani ksiąg, a unieśmiertelniał ludzi. Sam uważał się za naśladowcę Jezusa, przypisując sobie winy tego świata (Gdy maluję, widzę utajony nurt życia, wszystko, co człowiek kiedykolwiek widział, czynił, cierpiał).
Na ścianach, podłodze, kolumnach – podpierających sufit dawnej hali fabrycznej zmienionej w Atelier Świateł – dzieło van Gogha. Konwulsyjne pociągnięcia pędzlem: pełgające, wijące, kręte, faliste, wibrują w przestrzeni, przez którą biegną ścieżki dźwiękowe Janis Joplin, Milesa Davisa, słynnych arii operowych. Widać pokój tego na poły malarza, na poły mnicha – w którym skonał. Pogrążony w półmroku jak cela mistyka lub szaleńca. Kilka metrów nagich ścian, małe okno, popękane mury. Puste krzesło przypomina o nieobecności uwięzionego w swej chorobie mistrza. Zamiast niego pod tą immersyjną celą przemieszczają się cienie widzów.
Przesuwają się kafejki Montmartre’u: Café du Tamburin, Guinguette, Chalet… „Posępna potęga knajpy” na usługach absyntu, zielonej czarodziejki, najwierniejszej kochanki van Gogha. Miał 33 lata i tylko 4 przed sobą, gdy przyjechał do Paryża za namową swego brata Theo, od którego finansowego wsparcia zależny był przez całe życie. Paryż to Paryż – pisał. Jest tylko jeden Paryż, i choć żyć w nim ciężko, to choćby gdyby było jeszcze ciężej – warto; tutejsze powietrze rozjaśnia myśl i czyni dobrze. Tu stworzył syntezę życia i sztuki, on, społeczny wyrzutek, który nie był w stanie założyć rodziny, zarobić na utrzymanie, mrukliwy szaleniec, odtrącony, niekochany, rudowłosy dziwak.
Przestrzeń wypełniają słoneczniki. Płomieniste żółcienie na suchych, ściętych łodygach. Przywiędłe, zagrożone śmiercią przez zasuszenie. Bronią się przed rozkładem jak płomienie nieuchronnej katastrofy. Zapowiedź ekstatycznych cyprysów, „czarnych plam na słonecznym pejzażu”, zwiastujących tragedię w Arles, gdzie malarz obciął sobie ucho i wręczył prostytutce. Cierpieć bez skargi to jedyna lekcja, jakiej trzeba się wyuczyć w życiu. On opanował ją celująco.
Olbrzymia kopuła błękitu zmienia się w kontrast fioletu i żółci. Wzburzone morze. Gasną przenikające się gwiazdy. Pokazują się rudoczerwone ścieżki, zieleń przydrożna, łany zbóż rozdzielone wstęgą drogi. Rozedrgane cyprysy falują niczym płomienie. Żółta ciemność. I… te Kruki nad polem zboża, jedno z najdoskonalszych dzieł van Gogha, rodzaj artystycznego testamentu. Drogi kończą się w polu, zaciera się horyzont, błękitne niebo i żółte pole odrywają się od siebie. Nadciąga stado kruków. Nie ma już ani części, ani całości, nie ma bliskości, nie ma dali, to, co jest, to nieuchronna katastrofa.
Niektórzy biografowie malarza zaprzeczają jego samobójstwu; są zdania, iż postrzelił go przypadkowo niejaki René Secrétan, nastolatek, z którym się przyjaźnił, popijał absynt i którego chciał chronić. Wybrał się przecież w plener, żeby malować, a nie żeby się zabić – twierdzą; poza tym samobójcy zwykle strzelają sobie w głowę, a on ranił się w pierś, no i nie odnaleziono broni, z której padł strzał.
Zaskwierczał słońcem konwulsyjny pejzaż. Ostatni akord zespalający w jedno naturę i sztukę, życie i śmierć, w jedną bytu potęgę. Oklaski na stojąco. Koniec. Niezupełnie. pozostało „Wymarzona Japonia”, dodatek do wystawy van Gogha. Przenosi w cyfrowy świat japońskiej sztuki i kultury XIX wieku. Kwiaty wiśni, karpie koi, tętniące życiem targowiska, drzeworyty ukiyo-e, sceny z okresu Edo w żywych kolorach i dźwiękach. Spokojne, płynne dopełnienie wizualnej narracji o van Goghu, który sam tym anturażem się inspirował, zwłaszcza Utagawą Hiroshige, mistrzem japońskiego pejzażu, uporządkowanego, spokojnego, pełnego pogody ducha. To pod jego wpływem van Gogh miał rozjaśnić swą paletę świetlistymi tonami, tworząc własny styl. Zrobił to w prowansalskim Arles, do którego pojechał, marząc o Japonii. Wynajął żółty dom z okiennicami koloru absyntu, przyczepił do ścian ryciny Hiroshige i kontemplował je. Kto nie wierzy w słońce, jest bezbożnikiem – pisał pełen optymizmu, uprawiając kult słońca na sztalugach.
Słoneczni ludzie słońca. Uwierzyć w słońce. Dlatego iż pełnia lata trwa?
Leszek Turkiewicz