Pielęgnowałam starszą panią, która traktowała mnie jak śmiecia. Gdy przeczytałam jej testament – nie zdołałam powstrzymać łez.
Gdy przyjechałam do Poznania, miałam dwadzieścia siedem lat. W Polsce została moja matka, której wkładano się operacja, a do tego góra długów po kredycie. Obiecałam sobie: popracuję najwyżej półtora roku i wrócę. Do domu.
Pracę znalazłam gwałtownie – przez agencję dostałam posadę opiekunki u starszej kobiety. Właścicielka mieszkania, Aldona Bogucka, szukała kogoś, kto zaopiekuje się jej osiemdziesięcioletnią matką – Zofią Stanisławówną. Zgodziłam się. Pensja była niewielka, ale stała.
Od pierwszego dnia staruszka przyjęła mnie z niechęcią. „Skąd jesteś?” – spytała już na progu. Odpowiedziałam. Wzruszyła pogardliwie ramionami: „Znowu z prowincji. Najpierw Cyganie, teraz wy. Tylko śmiecie mi przysyłają”. Potem było już tylko gorzej.
Każdy dzień zaczynał się od pretensji: źle ugotowałam kaszę, niedokładnie wytrzepałam dywan, za głośno postawiłam kubek. Czasem słyszałam, jak szepcze do córki przez telefon: „Na pewno coś ukradnie. Zobaczysz. Pilnuj jej”. Robiło mi się niedobrze. Myłam jej nogi, pomagałam wstawać, kupowałam leki, a w zamian dostawałam tylko chłód i pogardę.
Sześć miesięcy znosiłam to w milczeniu. Tylko myśl o mamie w szpitalu trzymała mnie przy tej pracy. Aż pewnego dnia oskarżyła mnie o kradzież dwustu złotych. Przeszukaliśmy wszystko – pieniądze znalazły się w jej starej torebce. Żadnych przeprosin, żadnego wstydu. Tylko wzgardliwe spojrzenie.
Spakowałam rzeczy. Powiedziałam, iż odchodzę. Stała w progu z lodowatym uśmieszkiem: „No to się wynoś. I tak wrócisz – twoja bieda cię dogoni”.
— Poradzę sobie – odparłam cicho. – choćby bez pani.
I wtedy – zupełnie niespodziewanie – w jej głosie pojawiło się coś dziwnego. Żadnej złości. Tylko zmieszanie.
— Ty… wszystko to znosiłaś przez matkę?
Zastygłam. W końcu skinęłam głową. Opowiedziałam wszystko – o operacji, o długach. Słuchała w milczeniu. Potem podeszła powoli, usiadła obok, wzięła mnie za rękę – i… rozpłakała się. Po prostu. Bez słów. Łzy spływały po pomarszczonych policzkach.
— Wybacz… Mściłam się. Nie na tobie. Na córce. Ona mnie porzuciła. Myślałam, iż jeżeli odejdziesz – wróci. A ty… Wszystko wytrzymałaś. Dla matki.
Od tamtej chwili wszystko się zmieniło. Rozmawiałyśmy godzinami. Ona opowiadała o swoim życiu, ja o swoim. Dała mi choćby pieniądze, żebym pojechała do męża na wieś. A gdy wróciłam – powitała mnie na progu z własnoręcznie zrobionym szalem.
Po czterech miesiącach odeszła. Cicho, we śnie. Płakałam jak po własnej babci.
Tydzień później Aldona przyszła z adwokatem.
— Muszę ogłosić testament – powiedział mężczyzna. – Zofia Stanisławawna zapisała pani… pokaźną sumę.
Aldona zbladła:
— Zwariowała! Co ty z nią zrobiłaś?! Przekupiłaś ją?
Milcząco na nią spojrzałam. A potem podeszłam – i przytuliłam ją mocno.
— Właśnie to z nią zrobiłam. Prosto przytuliłam.